Humahuaca
Namówieni przez naszą nauczycielkę hiszpańskiego postanowiliśmy nie poprzestawać na Cafayate i okolicach ale także zawędrować nieco dalej na północ kraju. Tym właśnie sposobem Humahuaca stała się naszym domem i bazą wypadową na blisko tydzień.
Tradycyjnie już zaciągnęliśmy języka wśród miejscowych aby dowiedzieć się co gdzie i jak (z przewodnika nie dało rady skorzystać gdyż go spieniężyliśmy z zyskiem).
Zgodnie informowano nas o cyklicznym widowisku odbywającym się na głównym placu miasteczka, które to jest „must see” tego miejsca. Tak więc zameldowaliśmy się w miejscu akcji parę minut wcześniej – zajmując strategiczną pozycję na murku.
Z zaciekawieniem obserwowaliśmy gęstniejący tłum turystów na rynku. Większość wyposażona w aparaty fotograficzne tudzież w pociechy plątające się pomiędzy nogami.
Godzina zero nadchodziła nieubłaganie a plac wypełniony był niemal w stu procentach.
Gdy zegar zaczął wybijać południe oczy wszystkich zgromadzonych skierowały się na wieżę. Napięcie rosło z każdą sekundą, nagle jedne z drzwiczek na wieży zaczęły się powoli otwierać. Tłum jęknął z zachwytu. Spektakl trwał. Drzwi otwierały się i nadchodził kulminacyjny moment tego widowiska. Z zza drzwi zaczął wyłaniać się….
El Robot – westchnął ktoś z namaszczeniem.
Błysnęły flashe w aparatach. Zgromadzeni rodzice podnieśli swoje latorośle, aby również mogły zobaczyć to wiekopomne wydarzenie.
Nagle „DUP” El Robot wlazł do dziury a wrota zamknęły się.
Owacje na stojąco pożegnały Go i niemal w tym samym momencie tłum zaczął się dematerializować jeszcze szybciej niż się tu pojawił.
W tym właśnie momencie para amerykańskich turystów wkroczyła na rynek i widząc tłum go upuszczający zapytała jedną z kobiet co się tutaj działo. Usłyszeli historię o niemal mistycznym przeżyciu jakiego kobieta owa doświadczyła parę minut wcześniej. Z wypiekami na twarzy zgodnie krzyknęil:
– przyjedziemy jutro!
nie wytrzymałem – spadłem z murku na ziemię.
Tym właśnie sposobem poznaliśmy atrakcję numero uno tej sennej miejscowości.
Na szczęście te o numerach kolejnych – mimo iż opisywaniu ich przez miejscową ludność nie towarzyszył bezdech tudzież migotanie przedsionków – okazały się zdecydowanie bardziej „dla nas”.
Zaczęliśmy z górnej półki bo wyjechaliśmy 30km za miasto – skąd rozpościera się widok na Górę 21 kolorów. Co prawda liczyć nam się nie chciało – ale przyznać musimy, że kilka kolorów było.
Odwiedziliśmy także pobliską Tilcarę – która to ma niewiele do zaoferowania naszym zdaniem.
I tak powstają dziesiątki stronic w amerykańskich przewodnikach o dzielącym ich podtytułem “must see.”
kurcze te zdjęcia to jedne z lepszych jakie widziałem, trafiło się takie przejrzyste powietrze czy jest jakiś sposób obróbki, żeby tak wyszło?
Jożin – te górskie landszafciki są robione z 3500mnpm – a na takiej wysokości (i to w najsuchszym rejonie Argentyny) nie trudno o przejrzyste powietrze – potem tylko parę suwaków w Lightroomie 🙂
naprawdę rewelacyjne zdjęcia. Zazdroszcze ilości podróży i możliwości poznawania tego pięknego świata..