Inna strona

Ilekroć nie rozmawiamy z kimś na temat podróży i temat schodzi na Stany, automatycznie przed oczami pojawia się ogromna przestrzeń usiana skalnymi formacjami we wszystkich odcieniach pomarańczowego. Chwilę później pojawia się obraz drapaczy chmur Manhattanu czy Chicago. Po drodze (na zasadzie migawki oddziałującej podprogowo) ze trzydzieści razy kadr z tankowaniem samochodu.
Ameryka to również kraj nieco innych doznań estetycznych niż ten przeładowany budowlami ze stali i szkła czy przepastnymi kanionami. Na liście do zobaczenia (czy jak kto woli mast sii albo inny bukiet list) od zawsze mamy jeszcze kilka innych rzeczy.
Pomijając te z parków gdzie nie dane nam było jeszcze dotrzeć (np. Yosemitee) są też ogromne cmentarzyska samolotów w Arizonie, Kalifornii i Nowym Meksyku, opuszczone miasteczka Dzikiego Zachodu czy kraina zamieszkiwana przez Amiszów.
Z grubsza rzecz biorąc pozostała nam tylko ostatni opcja do zrealizowania bo po kilku dniach za kółkiem byliśmy już w Illinois a stąd do krainy Mennonitów blisko. Jakieś więc było nasze zdziwienie gdy po rozmowie z naszymi przyjaciółmi dowiedzieliśmy się, że Ghost Town to mamy zaraz za miedzą bo w Indianie. Kierunek i tak mieliśmy już obrany i Gary (bo tak nazywa się ten twór administracyjny) leżał tak naprawdę raptem parę mil od autostrady, którą mieliśmy jechać.
Miasto to co prawda żyje, ale wypada dodać “ale co to jest za życie”. Od czasów prosperity w latach powojennych (ogromne zakłady metalurgiczne), rozpoczął się ciągły zjazd w dół. Jeden z najwyższych poziomów bezrobocia, przestępczości, odsetek A-A na poziomie 84% oraz exodus ludzi mieszkających w mieście do miejsc gdzie rzadziej strzelają. Co prawda można dom kupić za parę tysięcy dolarów ale widok z okna będzie “średni”, a i sąsiedzi raczej karani.
Cóż chwilę po tym:
wrażenie jakie pozostawia w nas Gary jest dojmujące.
Jak już się przyjrzeliśmy procesowi powstawania ghost town 30 mil od granic Chicago, podążyliśmy ku ostoi spokoju, życia w zgodzie z naturą i prawami boskimi (a jakże) i rozmnażania się w wyjątkowo niewielkiej grupie – co powoduje brak dopływu świeżych genów, a to jak wiadomo do kolejnych następstw, których nie wypada ze względów kulturowych tutaj nazywać. Bądźmy tolerancyjni i przejdźmy do Amiszów – bo o nich mowa. Przeprowadzony wywiad środowiskowy wśród rodaków i nierodaków, wśród źródeł bliskich naszemu celowi, jak i tych oddalonych w rejony gdzie zwykło się oglądać innego człowieka jak małpę w zoo, rozwiało nasze nadzieje na zobaczenie “jak to jest”. Społeczeństwo jest tak hermetyczne i specyficzne, że odwiedzanie ich visitor center po lekturze strony internetowej tegoż odłożyliśmy na wizytę za piętnaście lat.
Jako przedstawiciele najbardziej sprytnego narodu świata uknuliśmy jednak spisek innego rodzaju. Wbiliśmy się naszą stodołą (dla przypomnienia wóz klasy premium) w samo epicentrum miejscowej społeczności i w tymże miejscu skierowaliśmy swe stopy (6sztuk bo Antonio podążał na rękach ojca), do lokalnej restauracji.
Kelnerki krzątające się w swoich XVIII wiecznych niderlandzkich czepkach na głowach i brodaci mężowie rozprawiający w starogermańskim przy stoliku obok (ponadczasowa stylówka – która dopiero teraz dociera na Stary Kontynent), a wszystko to połechtało nasze ego spryciarzy.
Sympatyczną panią zaraz zapytaliśmy o propozycję czegoś lokalnego, bo lektura menu wzbudziła w nas lekki niepokój.
Kiedy więc kobieta owa z ogromnym entuzjazmem zaczęła nam opowiadać, że mają świetne burgery, czar prysł.
w sumie jedyną “traditional” potrawą była widoczna na zdjęciu powyżej cola, która nie smakowała jak cola, ani nic co by kiedykolwiek było przechowywane w tej samej hali co ona.
Zjedliśmy, takie sobie, burgery i sandwicze (nic innego nie było w karcie), pooglądaliśmy wozy lokalsów i “uderzyliśmy w drogę” jak śpiewał klasyk.
🙂
Leave a Reply